W 80 DNI NA KONIEC ŚWIATA I Z POWROTEM
Anna Moczała
Kilka „lewych”portfeli porozkładanych w różnych miejscach w plecaku i w torebce, nieznajomość języka kraju, w którym właśnie wylądowałam, strach przed samotnym zwiedzaniem miasta mającego w całym świecie renomę niebezpiecznego, obawa przed zostaniem ofiarą kradzieży i pozbyciem się w ten sposób dokumentów, taak, wszystko wskazuje na to, że w ten sposób zaczynam swój wymarzony wyjazd… Prawda, że brzmi jak spełnienie marzeń? Na dodatek linie lotnicze TAP, które przeniosły mnie z Warszawy do Lizbony, a następnie ze stolicy Portugalii do jej dawnej kolonii, nie wzbudziły mojego zaufania. Wpierw nie mogłam zrobić odprawy online, pojawiał się komunikat o nieznanym błędzie, ale pracownica infolinii uspokoiła mnie mówiąc, że bez problemu odprawię się na lotnisku. Następnie byłam świadkiem wielu komplikacji, które pojawiały się przy odprawie – w przypadku lotów łączonych często system wskazywał, że bagaż rejestrowany można zabrać tylko na jeden odcinek trasy; zdarzało się, że status biletu wyświetlał się jako „do opłacenia przy odprawie” (to właśnie spowodowało moją niemożność odprawienia się online), chociaż został wcześniej opłacony, z pewnością spectrum błędów było duże większe, bardzo wielu pasażerów miało problemy, i chociaż obsługa prawie wszystkie wątpliwości rozstrzygała na korzyść pasażerów, to jeden z podróżnych zrezygnował z lotu już po nadaniu bagażu rejestrowanego i siedząc w samolocie obserwowałam, jak jego bagaż jest wyciągany z luku samolotu. Z ulgą stwierdziłam, że to z pewnością nie jest mój plecak i tak odprężona 11.01.2018r. zaczęłam przygodę swego życia z biletem w jedną stronę. W trakcie kilkugodzinnego oczekiwania na kolejny lot w Lizbonie przyszła mi nagle do głowy data powrotu – za świetny pomysł uznałam niezapowiedziane wejście do domu 01.04.2018r. z jednoczesnym zakrzyknięciem „prima aprilis!”. Pomimo, że lot trwał 9 godzin, upłynął mi bardzo szybko. Samoloty obsługujące loty nad oceanem są dużo większe od maszyn tanich linii latających po Europie, którymi wcześniej latałam, dostaje się koc, wszystko to sprzyja zapadnięciu w mocny sen. Ja zapadłam w niego tak prędko, że
przespałam kolację. Wychodzę przed lotnisko, autobus jadący do centrum już na mnie czeka, na stanowisku jest anglojęzyczna osoba z obsługi, która pyta pasażerów po angielsku, gdzie chcą wysiąść, po portugalsku przekazuje tę informację kierowcy, który na każdym przystanku wykrzykuje jego nazwę i czeka, aż wysiądą odpowiedni pasażerowie. Pamięć do twarzy musi mieć świetną, bo kilku pasażerów uchronił przed przegapieniem ich przystanku. Ja wysiadam na Botafogo, nieopodal słynnego stadionu Maracana i to właśnie w jego stronę kieruję swoje pierwsze kroki w Rio de Janeiro. Mam świadomość, że to jeden z najważniejszych obiektów w historii futbolu, niegdyś największy stadion świata, lecz jestem rozczarowana. Zasiadając na trybunach nie czuję ciarek, nie jestem w stanie wejść w skórę widza przeżywającego tutaj wielkie emocje, coś takiego będzie mi dane przeżyć na drugim stadionie, który odwiedzę w trakcie swej podróży. Maracanę niewielka odległość dzieli od Lapy – dzielnicy słynącej z bogatego życia nocnego i starożytnego akweduktu. Rozważałam podejście tam prosto z Maracany, ale upał połączony z wysoką wilgotnością przekonują mnie do skorzystania z metra i zrzucenia plecaka w zarezerwowanym uprzednio hostelu. Metrem nie przemieszczają się tłumy, tylko bogatszych stać na nie, na stacjach, jak i w samych wagonach jest rozrysowany plan wszystkich linii, nie mam więc żadnych kłopotów z dotarciem do hostelu CabanaCopa, którego recepcjoniści mówią po angielsku, portugalsku i hiszpańsku, więc przybysze z całego świata są w stanie się z nimi porozumieć. Ja za najmocniejszą stronę tego hostelu uznaję śniadania w formie szwedzkiego stołu – do wyboru mamy kilka rodzajów pieczywa, wędlin, serów, dżemów, oliwki, kawę, herbatę, wodę, sok pomarańczowy, a na deser arbuzy i brownie. W przeciągu reszty wyjazdu nie było mi już dane tak ucztować na rozpoczęcie dnia. Cena osobodoby ze śniadaniem to ok. 50 reali brazylijskich, przeliczanie na złotówki nie nastręcza trudności, bo kurs wynosi niemalże jeden do jednego. Po zameldowaniu się, zrzuceniu z barków blisko 20 kg, udaję się na bodajże najsłynniejszą w świecie plażę. W mieście tak pełnym nierówności społecznych uchodzi ona za miejsce, gdzie najbiedniejsi mogą się poczuć jak równy z równym z najbogatszymi, na plażę nie obowiązuje wstęp, dzieci, młodzież jak i dorośli grają w siatkówkę, a przede wszystkim w piłkę popisując się cyrkowymi wyczynami. Po plaży, podobnie jak i na ulicach ścisłego centrum, kręcą się policjanci, dzięki czemu mam wrażenie, że jeśli tylko człowiek nie obnosi się z drogim aparatem, biżuterią itp., może czuć się tutaj w miarę bezpiecznie. Największe wrażenie robi na mnie zamek z piasku, w którym od ponad 20 lat żyje człowiek zwany „Ksrólem”. Przyjechał do Rio z niewielkiego miasteczka mając nadzieję na poprawienie swojego bytu, jednak rzeczywistość okazała się brutalna i był zmuszony zamieszkać na plaży. W swym niewielkim królestwie odnalazł szczęście i twierdzi, że ma wszystko i niczego mu nie brakuje.
Mieszkanie „Króla”
Wsiadając do autobusu poznajemy Iwankę i Przemka –Ukrainkę i Polaka spędzających urlop na zwiedzaniu Chile, Boliwii i Peru. Okazuje się, że zarezerwowaliśmy noclegi w tym samym hostelu w Potosi.Światło dzienne pozwala nam na podziwianie widoków przez pierwsze dwie godziny przejazdu, a jestco podziwiać. Znów towarzyszą nam góry w odcieniach brunatnych, rdzawych, złotych, a przez drogę przechodzą wikunie.W Potosi w połowie XVI w. odkryto złoża srebra, cynku i innych minerałów. Gruchnęła nowina, że znajduje się tutaj góra ze srebra, co sprowadziło żądnych bogactwa przyjezdnych, w szybkim tempie zwiększyła się liczba mieszkańców, a w XVII w. Potosi było nawet uważane za najbogatsze miasto świata. Pod ziemią pracowali głównie Indianie i niewolnicy sprowadzani z Afryki, podawano im do żucia liście koki, dzięki którym najsilniejsi byli w stanie pracować nawet po kilka tygodni bez wychodzenia na powierzchnię. Szacuje się, że przy wydobyciu zginęło nawet kilka milionów ludzi. Ponieważ konkwistadorzy nie zamierzali dzielić się zyskami z miejscowymi, dochodziło do krwawo tłumionych buntów. Początkiem XIX w., gdy wyczerpały się złoża srebra, miasto zaczęło podupadać. Dziś przy wydobyciu pracuje kilka tysięcy ludzi, a do kopalni urządzane są wycieczki.Po przyjeździe do miasta wspólnie z Iwanką i Przemkiem idziemy do hostelu. Iwanka, której dokucza żołądek, kładzie się od razu spać, a my we troje spacerujemy w ciemnościach po oświetlonym Potosi. Plaza 10 de Noviembre, liczne kościoły, wąskie, kolorowe uliczki ładnie prezentują się w nocy, ciekawi jesteśmy, jakie wrażenie wywrą na nas za dnia. Położenie na wysokości ok. 4 tys. m n.p.m. powoduje, że pokonanie niewielkiego wzniesienia, czy kilku schodów przyprawia nas o zadyszkę, a mi od przyjazdu tutaj dokucza ból głowy.Po śniadaniu udajemy się, jakże by mogło być inaczej, na zwiedzanie kopalni. Jest ich tutaj mnóstwo. Nie są własnością państwa, zostanie właścicielem kopalni nie jest trudne, wystarczy, że zbierze się kilka osób, które założą spółdzielnię, zapoznają się z zasadami i zaczną kopać. Wejścia do tej, którą będziemy zaraz zwiedzać, nie zdobi żaden szyld, to po prostu dziura w skale. Dostajemy strój roboczy górnika, kask z czołówką, kalosze, zgodnie z tutejszym zwyczajem kupujemy liście koki i „boliwiano whisky”, czyli 90% spirytus mieszany z colą, iwchodzimy do środka. Wspomniany zwyczaj polega na tym, że każdy zwiedzający powinien kupić prezent dla pracujących w środku górników. Tym prezentem mogą być właśnie liście koki i alkohol lub dynamit. Zwiedzanie odbywa się w trakcie normalnej pracy górników, nie jedzie się wagonikami, których tam po prostu nie ma, lecz przechodzi się niewysokimi korytarzami. Urobek górnicy pchają na wózkach. W niektórych kopalniach służą do tego taczki, czasami worki noszone na plecach, a tylko w dużych, lepiej rozwiniętychfirmach odbywa się to za pomocą maszyn. Wielu z górników to kilkunastoletni chłopcy. Nasz przewodnik wita się z każdym napotkanym pracownikiem, przedstawia nam go, każdemu z nich możemy też zadawać pytania, za to napić się „boliwiano whisky” musimy. Zanimsami przełkniemy alkohol, najpierw odrobinę alkoholu należy wylać na ziemię dla El Tio (Wujka), czyli podziemnego diabła, który zapewnia bezpieczną pracę. Nazwa powstała na skutek przekręcenia przez niewolników hiszpańskiego słowa El Dio (Bóg). Tak konkwistadorzy określali złego boga, którym straszyli robotników. Co jakiś czas dochodzi do nas stłumiony huk wybuchu dynamitu, czujemy też delikatne drgania, co wzbudza w nas dyskomfort. Zwiedzanie przysparza momentami dość mocnych wrażeń. Wreszcie wychodzimy na światło dzienne, sprzed kopalni roztacza się imponująca panorama miasta. Pora zobaczyć je w ciągu dnia.Okazuje się, że wrażenie z nocy nie było mylne –miasto i za dnia bardzo się nam podoba. Chcąc jeszcze raz ujrzeć je z góry, wychodzimy na Mirador Pari Orki, szczęśliwie po wczorajszym bólu głowy nie ma już śladu, zadyszka również zmniejszyła się.W drodze powrotnej kupujemy z garkuchni od jednej z Cholit woreczek świeżo usmażonych, malutkich rybek. Cholit, podobnie jak w Uyuni, spotykamy tutaj dużo. Sąto tubylcze kobiety zamieszkujące Chile, Boliwię i Peru, wyróżniają się charakterystycznym, kolorowym ubiorem składającym się z wielu halek, spódnicy, szala i wysokiego, ciemnego kapelusza, spod którego wystają kruczoczarne włosy zaplecione w dwa warkocze. Dworzec PKS-u zaskakuje nas opłatą za korzystanie z niego. Okazuje się, że przy wyjściu na każde ze stanowisk oprócz biletu należy okazać również potwierdzenie zapłaty za korzystanie z dworca. Opłata jest niewielka, w przeliczeniu na złotówki wynosi 0,50groszy, sam fakt zaskakuje nas jednak bardzo. Trzeba za to przyznać, że budynek jest dość nowy, zadbany i panuje w nim porządek. Uiszczamy opłatę i wsiadamy w autobus do Sucre.Drogę uatrakcyjnianą nam sprzedawcy biżuterii, lekarstw i przekąsek. Ci ostatni jako jedyni znajdują klientów wśród pasażerów.Do konstytucyjnej stolicy Boliwii dojeżdżamy ok. 21, więc -podobnie jak w Potosi -tak i tutaj rozpoczynamy zwiedzanie miasta od spaceru po oświetlonych uliczkach i głównym placu. Na nim wpadamy na Przemka.Okazuje się, że przybyli do Sucre 2 godziny przed nami. Iwance nadal dokucza żołądek, więc została w hostelu, a Przemek poznaje miasto. Tym razem nie zarezerwowaliśmy noclegu w tym samym miejscu, a ponieważ oni udają się dalej do Amazonii, z której my rezygnujemy z uwagi na niesprzyjającą wyjazdom tam porę deszczową, prawdopodobnie jest to nasze ostatnie spotkanie.Hostel, podobnie jak i ostatni, oczarowuje nas rozległym patio. Zresztą to uczucie towarzyszy nam przez cały czas pobytu w Sucre, które oferujeturystom wiele ciekawych zabytków, głównie o charakterze sakralnym. Koniecznie trzeba się „zgubić” w wąskich uliczkach o niskiej zabudowie, która zwieńczona jest pomarańczowymi dachówkami. Te z kolei najlepiej jest oglądać ze wzgórza Iglesia de le Recoleta, na które prowadzi najwyżej położona droga krzyżowa, jaką kiedykolwiek pokonałam. Nagrodą jest piękna panorama „białego miasta Ameryki”, jak zwane jest z Sucre z uwagi na kolor budynków w jego centrum. Bezpośrednio ze wzgórza schodzimy do klasztoru San Felipe Neri i obwołujemy go jednym z najładniejszych zabytków ujrzanych przez nas tutaj. Stąd kierujemy się już do hostelu po rzeczy i następnie na autobus do administracyjnej stolicy Boliwii, a ja stwierdzam, że Sucre dołączając do listy miast odwiedzonychprzeze mnie w niedziele nie musi się czuć zawstydzone w tym towarzystwie.W poniedziałkowy poranek, po kilkunastu godzinach jazdy autobusem, wysiadamy w najwyżej (3782 m n.p.m.) położonej stolicy na świecie. Pierwsze wrażenie nie jest zbyt dobre, ale spodziewamy się, że będzie tylko lepiej. Dla naszych żołądków rozkoszą są zupy podawane na mercado, pod tym względem już żadne państwo nie przebije Boliwii w trakcie tej podróży. W La Paz nie zarezerwowaliśmy hostelu, ponieważ zastanawiamy się nad kupnem wycieczki na Huaynę Potosi –szczyt uchodzący za najłatwiejszy 6-tysięcznik na świecie. W panującej obecnie porze deszczowej mamy niewielkie szanse, żeby trafić na dobrą widoczność, jednak jesteśmy tak blisko i z na tyle dobrą aklimatyzacją, że możliwość jego zdobycia bardzo kusi… Wchodzimy do kilku agencji turystycznych, dopytujemy o warunki panujące trasie, prawdopodobieństwo zdobycia szczytu i… decydujemy się! Wersje 2-i 3-dniowa są w bardzo zbliżonej cenie. Ta druga zawiera „rozgrzewkowy” dzień polegający na nauce chodzenia w rakach i posługiwania się czekanem, dzięki czemu nabywa się również aklimatyzację. Jest niewiele droższa od wersji 2-dniowej, więc dysponując większą ilością czasu i lepszymi prognozami pogodowymi, pewnie wybraliśmy wersję 3-dniową, ale z uwagi na powyższe poprzestajemy na 2-dniowej. Jej koszt wynosi ok. 100 USD. Wycieczka rusza o 10 rano następnego dnia, pytamy więc w agencji turystycznej o nocleg. Sprzedawca poleca nam hostel Jimenez. W niczym nie przypomina on uroczych hosteli wPotosi i Sucre, ale skoro w grę wchodzi tylko jedna noc, zostajemy w nim.Zwiedzamy centrum składające się zarówno z metropolitarnych wieżowców, zabytkowych domów z XVI w., niektórych w stylu andaluzyjskim, a także budynków bardzo zaniedbanych i obdrapanych. W mieście, jak na tutejsze realia, jest dość brudno. W porównaniu do wielu azjatyckich miast należałoby powiedzieć, że w La Paz jest bardzo czysto, lecz całokształt wywiera na nas niezbyt dobre wrażenie. Zapewne duży wpływ na nasz odbiór mają ciągle świeże wspomnienia z Potosi i Sucre. Zastanawiamy się, które z tych dwóch miejsc polecilibyśmy bardziej. Wybór jest tym cięższy, że miasta te mają zupełnie inny charakter. Na jednej szali kładziemy spokojne, bardzo zadbane, miejscami wręcz „odpicowane”, pełniące funkcję stolicy konstytucyjnej Sucre, a na drugiej robotnicze, pokazujące nam swoją prawdziwszą, spracowaną, zniszczoną, lecz nadal piękną twarz Potosi. U mnie zwycięża trudna historia pełna ciężkiej pracy, krwawo tłumionych buntów miasta, które zdążyło być symbolem zarówno bogactwa, jak i biedy nad dostojnym i ciągle świeżym obliczem Sucre.Niespodziewanie problemem okazuje się znalezienie lokalu serwującego piwo. Nie próbowaliśmy żadnej z boliwijskich marek i chcielibyśmy to nadrobić dziś przy kolacji, lecz natrafiamy tylko na napoje bezalkoholowe. W końcu jeden ze sprzedawców uświadamia nas, że w ścisłym centrum jest zakaz sprzedaży alkoholu i dopiero poza nim można kupić piwo. Oddalamy się więc we wskazanym przez niego kierunku i faktycznie problem znika. Samo piwo smakuje przeciętnie, ale spróbować trzeba było. Obowiązek szanującego się piwosza spełniony.Przed 10-tą zostajemy odebrani sprzed hostelu. Gdy już cały skład jest w samochodzie, jedziemy do agencji i wybieramy sprzęt: buty, raki automatyczne, czekany, kurtki, spodnie, rękawiczki, czołówki, plecaki. Ja część sprzętu posiadam, ale nawet nie mając przy sobie właściwie niczego, można spokojnie wybrać się na wycieczkę z agencją, gdyż zapewniają praktycznie wszystko, a sprzęt –przynajmniej w przypadku naszej agencji –jest dobrej jakości. Po jego skompletowaniu dojeżdżamy do restauracji położonej na początku szlaku, w której jemy obiad. Stąd czeka nas około 3-godzinne podejście na nocleg. Każda agencja ma swoją bazę, która nie funkcjonuje na zasadzie schroniska, ale jest otwierana tylko dla prowadzonych przez przewodników wycieczek. W drodze do niej nie mamy nad sobą bezchmurnego nieba, ale pogoda, jak na tę porę roku, jest przyzwoita i towarzyszą nam całkiem ładne widoki. Już dochodząc na nocleg Jasiek i ja bijemy swój rekord wysokości. Ja wejście na 5200 m n.p.m. znoszę dobrze, Jasiek gorzej i nie jest pewny, czy zdecyduje się na zdobywanie szczytu. Zaraz po kolacji kładziemy się spać, bo czeka nas pobudka o północy. Mnie zaczyna boleć głowa. Do tej pory nie pomagało mi na tę dolegliwość żucie liści koki, a jedynie sen, mam więc nadzieję, że i tym razem ta metoda zda egzamin.Po pobudce Jasiek i jeszcze jedna osoba decydują się nie wychodzić na szczyt. Przewodnicy dobierają nas w dwuosobowe zespoły, z których każdy jest prowadzony przez jednego z nich. Ponieważ Jasiek zrezygnował w ostatniej chwili i jest nas nieparzyście, ja idę sama z przewodnikiem. Wykorzystuję to, żeby jak najdłużej posiedzieć przy śniadaniu, muszę mieć przecież siły na wędrówkę. Wyruszamy jako ostatni, nie widzimy już nawet świateł czołówek naszych poprzedników i zaczynam się niepokoić, czy nie zaprzepaściłam przez to swoich szans na zdobycie szczytu, bo jeśli nie wejdziemy tam przed określoną godziną, to będziemy musieli zawrócić. Na szczęście tempo mamy niezłe i doganiamy, a nawet prześcigamy resztę grupy. Wszystkim daje się we znaki wysokość. Dopóki idziemy, nie zdaję sobie sprawy ze swojej zadyszki, ale na postojach, gdy nie koncentruję się na wysiłku, słyszę głównie swój oddech. Dyszymy jednak wszyscy bez wyjątku, niektórzy na każdym postoju padają na kolana. Przewodnicy częstują nas whisky z colą. Nie przepadam za mocnymi alkoholami, ale tym razem nie odmawiam. Ostatni łyk robimy dla uczczenia zdobycia szczytu, udało się!6088 m n.p.m.!!!Satysfakcja jest tak duża, że nie odczuwamy nawet niedosytu z powodu otaczającej nas mgły, a w efekcie niemożności podziwiania panoramy Cordillera Real. Mnie dodatkowo cieszą słowa mojego przewodnika, który chwali mnie mówiąc: „Ana, tu eres muy fuerte” („Ania, Ty jesteś bardzo silna”). Nie bawimy tutaj długo, bo w bezruchu szybko marzniemy.W bazie odpoczywamy około godziny jedząc i/lub drzemiąc, po czym schodzimy.W drodze powrotnej do La Paz widzimy przykład idealnego równouprawnienia –kobiety pracują na równi z mężczyznami pchając taczki pełne kamieni.W stolicy zastaje nas deszcz. Wiemy, że w okolicy są ciekawe miejsca, które być może poprawiłyby nasz odbiór tego miasta, ale wolimy wsiąść w najbliższy autobus do Copacabany.Rejs po największym wysokogórskim jeziorze na ziemi i jednocześnie najwyżej położonym jeziorem żeglownym dla dużych statków traktujemy jako nagrodę za wysiłek ostatnich dwóch dni. Słońce przygrzewa, ale delikatny wiatr sprawia, że upał nie męczy, coraz to nowe wysepki wyłaniają się i znikają na horyzoncie. Z dwiema z nich zaznajamiamy się z bliska, ponieważ w programie rejsów wycieczkowych ujęte są przerwy na krótki pobyt na wyspach Isla de la Luna i Isla del Sol.Na mającej nieco ponad 1 km kw powierzchni Wyspie Księżyca spędzamy godzinę zwiedzając ruiny klasztoru kapłanek słońca i wchodząc na jej najwyższy szczyt. Nasze organizmy dobrze znoszą wysokość ponad 3800 m n.p.m., aklimatyzacja pozwala nam bez zadyszki i zmęczenia cieszyć oczy ujmującą panoramą.Wyspa Słońcama znacznie większą powierzchnię oraz stopień komercjalizacji. Bardzo szybko natrafiamy na dzieci prowadzące lamę, jak na zawołanie pozujące z nią do zdjęcia i wyciągające ręce po drobne. W nas większą sympatię wzbudzają świnki taplające się radośnie w błocie. I za zdjęcia robione swojskim chrumkaczom nikt nie kasuje, dyskryminacja! Na tych 14 km kw powierzchni znajduje się niemało ruin inkaskich i większość turystów kieruje się właśnie do nich, a my przekornie wychodzimy na spokojny grzbiet wyspy. Przechodzimy z jednego punktu widokowego na drugi, cykamy zdjęcia, zachwycamy się widokami, ale statek nie zaczeka, więc po niespełna 3 godzinach opuszczamy to święte miejsce Boliwijczyków, Peruwiańczyków i Indian z plemienia Keczua wierzących, że właśnie tutaj urodził się biały bóg i pierwsi Inkowie oraz słońce, dając początek cywilizacji. Chętnie spędziłabym tutaj noc pod namiotem, podziwiając przy tej okazji zachód oraz wschód słońca. Kto wie…Z leżącej nad Titicacą Copacabany w końcu wysyłam pocztówki. Zadanie nie jest łatwe, bo wypisanych kartek nie ma gdzie wrzucić. Poczta zamknięta, chociaż powinna być jeszcze czynna o tej porze. Zastanawiamy się, czy nie zostawić kartek w hostelu z prośbą o wrzucenie ich do skrzynki, ale w ostatniej chwili zauważam skrzynkę wbudowaną z zewnątrz w mur budynku poczty. Z trudem wciskam tam kilka kartek, przepełnienie sięga już zenitu –tak wtedy pomyślałam. Teraz sądzę, że to nie był jeszcze zenit. Żadna z pocztówek nie doszła do adresata, więc pewnie nadal leżą w tej skrzynce, nie będąc już wcale na jej górze. Jako optymistka ciągle wierzę, że kiedyś pokonają ocean. Przecież znaczki nakleiłam.Wieczorem żegnamy Boliwię i przekraczamy granicę peruwiańską. To ma być dla mnie wisieńka na torcie. Od pierwszego zetknięcia ze zdjęciami kanionu Colca i ruin Machu Picchu zakiełkowała we mnie chęć przyjazdu tutaj. Witaj Peru!Na „pierwszy ogień” idą sztuczne wyspy Los Uros, które zostały zbudowane z rosnącej na jeziorze Titicaca przez Indian Uros trzciny totora. Obecnie są one uważane za żywy skansen i pewnie niektóre z nich zachowują nadal swój dawny charakter, ale te, na które płyniemy statkiem wycieczkowym, okazują się kwintesencją kiczu. Mieszkający (chociaż śmiemy wątpić, czy faktycznie tam mieszkają, a nie jedynie przypływają, aby robić marne przedstawienia dla turystów) na wyspie Indianie na hasło przewodnika pokazują turystom, jak robi się z trzciny te wyspy i mieszkania. Są przy tym bardzo spięci, niemalże zabijają się o własne nogi. Przejście się po wysepce to wpadanie na każdym kroku na stoiska z pamiątkami. W trakcie rejsu towarzyszy nam z kolei śpiew indiańskich dzieci wykonujących bardzo znane anglojęzyczne przeboje… Absolutnie nie czujemy, że poznajemy tradycyjne życie Indian, wręcz przeciwnie -jesteśmy rozczarowani i zniesmaczeni. Całe szczęście, że nie jesteśmy tu dzień później, przecież jutro niedziela.To ostatni dzień naszego wspólnego zwiedzania, jutro Janek ma bowiem samolot z Limy do Amsterdamu, a następnie do Polski. Trzeba to jakoś uczcić, próbujemy więc ceviche –surowej, posiekanej ryby zalanej sokiem z limonki z dodatkiem cebuli, papryki i soli, serwowanej ze słodkimi ziemniaki. Już wiem, że jeszcze nie raz skuszę się na tę potrawę.Z Puno jedziemy jeszcze wspólnie do Arequipy, gdzie Janek przesiada się naautobus do Limy, a ja do Cabanaconde będącego bazą wypadową na szlaki kanionu Colca.Na miejscu jestem rano, akurat kończę śniadanie, gdy otwierają informację turystyczną. Dostaję mapki, pani zaznacza na nich najciekawsze miejsca oraz noclegi, kupuję bilet wstępu za 70 SOL (ok. 80 PLN) i ruszam na szlak. Już sam jego początek z leżącą nieco wyżej kapliczką, do której podchodzę, obfituje w piękne widoki. Na tym wypłaszczeniu znajduje się arena sportowa pod gołym niebem. Na kwieciście zielonych łąkach przeciętych życiodajnym strumykiem i upstrzonych bogato kwitnącymi, żółtymi kwiatkami pasą się konie i osły, nieco dalej krajobraz urozmaicają tarasy uprawne. W dole, za krawędzią urwiska, wije się potężna Rio Colca, a za nią rozciąga się naprzeciwległa ściana kanionu przeorana drogą i ścieżkami. Jest wspaniale, natura namalowała tutaj bajeczny obraz.Kawałek dalej szlak zaczyna opadać w stronę Rio Colca i wędrówka z płaskiej zmienia się w schodzenie z zakosami na dno kanionu. Postanawiam dać na chwilę odpocząć kolanom i wyleguję się w słońcu, obserwując przelatujące w pobliżu kondory. Pora deszczowa sprawia, że te widoki dzielę z zaledwie kilkoma napotkanymi turystami.Stoję na moście, rzeka huczy, nad nią wznoszą się ściany przepaścistego kanionu, cholernie mi się tutaj podoba, widoki wręcz zniewalają.Szlak powoli delikatnie zaczyna się wznosić, mijam przyjemną lodgę, w której można wypożyczyć konie i zmierzam dalej do Llahuar –Colca Lodge, gdzie robię sobie dłuższą przerwę na sałatkę owocową i piwo Arequipeno.Jedno i drugie bardzo mi podchodzi, zastanawiam się, czy to piwo naprawdę jest takie dobre, czy panujący gorąc i ciężkie, przedburzowe powietrze dodają mu smaku. Otoczenie przypomina mi trochę panoramy z trekkingu do Base Camp Annapurny, tutaj również krajobraz jest urozmaicony tarasami. Przewagą Colci jest zdecydowanie mniejsza ilość turystów. Nawet w tej lodge, która z uwagi na termalne źródła jest najpopularniejszym miejscem na szlaku, panuje spokój i przez chwilę siedzę tutaj całkowicie sama. Z pewnością zmienia się to w porze suchej. Obecnie popołudniami przechodzą burze, ale nie trwają one długo. Właśnie w trakcie mojego odpoczynku przechodzi pierwsza z nich, ruszając oddycham więc nieco odświeżonym powietrzem.Dalsza wędrówka przebiega równolegle do Rio Molloco, aż w Llatice przechodzę przez most na jej drugą stronę i skręcam w stronę Fure. W pewnym momencie odsłania mi się ładny widok na Huaruro Waterfalls. Nie dochodzę do samego Fure, odbijam w stronę Miradoru Apacheta i po chwili po prawej stronie znajduję dogodne miejsce na wychodni do rozbicia namiotu. Nie wiem, czy biwakowanie tutaj jest legalne, ale nie widziałam nigdzie znaków zakazu, zakładam więc optymistycznie, że tak. Towarzysząca mi sceneria jest pięknym zwieńczeniem tego dnia. Chyba nie powinnam być zdziwiona, że jest tutaj tak pięknie, przecież dziś niedziela.Po śniadaniu ruszam dalej. Spotykam tubylców prowadzących objuczone osiołki, turystów o tej porze brak.Po dojściu do szerokiej jezdnej drogi idę w stronę Malaty. Czytałam wcześniejo samochodach dostawczych dowożących towary do leżącej na blisko 3 tys. m n.p.m. mieściny Tapay, pełniących jednocześnie funkcję autobusów i widząc, że właśnie taki nadjeżdża, zatrzymuję go. Wskakuję na pakę, siedzi tam już trzech turystów, każdy w innym rogu. Trzeba się dobrze usadowić, bo w środku trzęsie. Taki „PKS” ma swój niepowtarzalny urok, żal jedynie widoków.Zajezdnia, koniec kursu. Zeskakujemy z paki, płacimy, a przy samochodzie czeka już kolejka ludzi odbierających towary, które właśnie im dowieziono. Pueblo de Tapay leży na wysokości ok. 3 tys. m n.p.m., rozciąga się więc stąd okazała panorama kanionu, w szczególności naprzeciwległej strony, z której wczoraj rozpoczęłam wędrówkę. Z kolei po stronie, na której znajduję się obecnie, widzę górujące w oddali ośnieżone, groźne szczyty. Lenię się dość długo na dziedzińcu kościelnym, próbując nasycić oczy tym widokiem, ale w końcu zdaję sobie sprawę, że choćbym nie wiadomo jak długo tu leżała, to pewnie nie uda mi się to, ruszam więc w stronę San Juan de Chucho. Schodząc zatrzymuję się co chwila na przekąskę –jest tutaj gęsto od owoców opuncji. Już wczoraj zjadłam kilka, ale dziś już wręcz mnie atakują. Nie mogę się oprzeć i pomimo pokłutych dłoni i ust objadam się nimi. Są zarównosoczyste, jak i poniekąd sycące. To chyba właśnie one dodają mi sił i pomagają w podjęciu decyzji o podejściu z San Juan de Chucho do leżącego ok. 250 m wyżej Pueblo de Cosnirhua. Tam łapie mnie burza, podobno w porze deszczowej zdarzają się one niemalże codziennie. Przeczekuję ją na przystanku, a właściwie wiacie przystankowej osłoniętej wąskim daszkiem. Nie daje to zbyt wiele, bowiem zacina na mnie, ale opatulona peleryną nie przemakam doszczętnie. Wreszcie rozjaśnia się i ruszam do niedalekiej już Malaty, a z niej w dół do Rio Colci. Im bliżej rzeki, tym większa szansa na tereny nadające się na rozbicie namiotu i w końcu udaje mi się znaleźć odosobniony zakątek na nocleg. Ten biwak stoi w opozycji do wczorajszego –wczoraj nocowałam wysoko, parę metrów od urwiska, dziś w dole, mając nad sobą ściany kanionu; wczoraj na otwartej przestrzeni, całkowicie odsłonięta, dziś schowana, prawie niewidoczna. Ale obydwie noce przesypiam tak samo, czyli jak zabita.
Przed 11-kilometrowym spacerem z Hydroelectrici do Aquas Calientes posilam się w bufecie, wykorzystując talon otrzymany w zakupionym pakiecieMaszeruje się przyjemnie, przeważnie w cieniu, niemalże płasko, teren bardzo nieznacznie wznosi się, okala nasbujna roślinność. Ten odcinek można również pokonać pociągiem, za co trzeba słono zapłacić. Przy soku ze świeżo wyciskanych owoców przysiadam na chwilę. Ceny są to już turystyczne, za taki sok płacę bowiem równowartość złotówki, wcześniej płaciłam połowę z tego, a w Boliwii jeszcze mniej.W Aquas Calientes znajduję swój hotel, recepcjonistka stwierdza jednak, że mają pełne obłożenie. Podaję jej numer do właścicielki hostelu w Cusco, u której wykupiłam cały pakiet. Rozmawiają chwilę, w międzyczasie w hoteluzjawia się przewodnik, który ma mnie jutro oprowadzać po Machu Picchu. Każda osoba wykupująca pakiet może skorzystać z takiej możliwości. Umawiamy się przed wejściem o 11, wyjaśnia się też kwestia mojego noclegu -zostaję przekierowana do sąsiedniego hostelu, zdaniem przewodnika, lepszego.W pobliskiej restauracji konsumuję jeszcze kolację, również zawartą w pakiecie i wracam do swojego pokoju.Jest jeszcze ciemno, gdy ruszam w górę po betonowych schodach. Przecinają one drogę, którą wyjeżdżają autobusy doMachu Picchu, bilet w jedną stronę kosztuje ok. 10 USD. Podejście zajmuje mi nieco ponad godzinę. Ustawiam się w kolejce do bramek wejściowych. Zdecydowałam się na poranną turę, ponieważ w porze deszczowej właśnie z rana jest większa szansa na dobrą widoczność, ale dziś ta zasada nie działa. Od rana pada i jest mgliście. Drugi powód wybrania przeze mnie właśnie tej tury, to możliwość spędzenia na terenie ruin całego dnia. Chociaż o 13-tej wchodzi popołudniowa tura, to osoby z porannej nadal mogą tam przebywać, nikt nie sprawdza, czy opuściły teren ruin. Za to osoby z drugiej tury nie mają możliwości wcześniejszego wejścia.Na początek wychodzę na Huayna Mountain. Kupując wejściówkę mamy kilka opcji: only Machu Picchu, Machu Picchu & Machu Picchu Mountain, Machu Picchu & Huayna oraz Machu Picchu Muzeum. Na opcję drugą nie było już biletów, zdecydowałam się więc na trzecią. Niestety ciągle mży i mgła nie pozwala mi podziwiać Machu Picchu z góry.Schodzę, kręcę się po ruinach, prawie cały czas pada, ale mgła odsłania częściowo widoki. Nawet w takich warunkach robią wrażenie, mgła spowija je aurą tajemniczości, czuję jednak niedosyt. Znajdując ścieżkę odbijającą między bananowcami w las zastanawiam się nawet, czy dałoby się tam przeczekać noc w nadziei na lepsząpogodę w dniu jutrzejszym. Ucinam sobie krótką pogawędkę z panem z obsługi, który spisuje turystów idących do El Puente Inca. Nie pociesza mnie stwierdzeniem, że będzie dziś padać przez cały dzień.W trakcie oprowadzania naszej 4-osobowej grupy przez przewodnika mgła odsłania nieco więcej, jednak nieustanna mżawka nie zwiastuje jeszcze poprawy pogody.Po skończonym oprowadzaniu większość osób z porannej tury wychodzi na zewnątrz. Mnie nadal coś tu trzyma, nie mogę uwierzyć, że nie ujrzę Machu Picchu w pełnej krasie. Gdy deszcz w końcu ustaje, kurtka i spodnie przepuszczają już deszcz. Za to Machu z początku nieśmiało, a później coraz odważniej odsłania się. Nie mogę nachodzić się wśród ruin. Jeszcze raz zmierzam do Mostu Inków. Ku mojemu zaskoczeniu pan prognozujący cały dzień deszczu rozpoznaje mnie! A przecież przez jego budkę przewijają się prawdziwe tłumy. Dziwi się, że nadal tu jestem, jednocześnie ciesząc się, że doczekałam się rozjaśnienia i słońca.Na terenie ruin zostaję niemal do ich zamknięcia, tj. do 18-tej. Pod koniec jest nas już tutaj bardzo niewiele, miła odmiana po porannych tłumach, a do tego wspaniała sceneria jako nagroda za cierpliwość. Udaje mi się nawet zrobić zdjęcie bez ani jednego turysty! I obyło się bez przeczekiwania nocy wśród bananowców.
Wracam do Barranci, która plusuje w moich oczach ładną, a przy tym nieobleganą plażą. Powoli spaceruję brzegiem oceanu, obserwuję rybaków wypływających na połów, wdrapuję się na niewielkie wzniesienie z pomnikiem Chrystusa, gdzie delektuję się lodami i panoramą. Zrelaksowana zabieram rzeczy z hospedaje i stawiam się w siedzibie firmy przewozowej obsługującej trasę Lima -Trujillo przez Barrancę. Jest już ciemno, więc po nabyciu biletu nie oddalam się za nadto, a jedynie do najbliższych garkuchni z jedzeniem. Najedzona wsiadam w swój autobus.Ok. 03:30 kierowca budzi mnie w Trujillo. Przystanek jest trochę oddalony od centrum, nie ma tu żadnego dworca z poczekalnią. Na szczęście dostrzegam światłastacji benzynowej, na której przy gorącej czekoladzie doczekuję do świtu.Po dojściu do centrum zaczynam zwiedzanie od ładnie prezentującago się Plaza de Mayor. Być może dlatego, że przyjeżdżając tutaj nastawiłam się głównie na Chan Chan, Trujillo wraz z jego pałacami takimi jak Casa de Urquiaga, Placia Itturegui, Casona Orbegoso, Casona Ganoza Chopitea wywiera na mnie pozytywne wrażenie. Dołożywszy do tego świątynie Huaca de la Luna y Sol otrzymujemy całkiem przyzwoity zestaw atrakcji, a plażowicze mogą jeszcze wybrać się do oddalonego o kilkanaście kilometrów Huanchaco. W tym samym kierunku od Trujillo znajdują się pozostałości największego miasta Ameryki Południowej epoki prekolumbijskiej, Chan Chan. Wybudowane z glinianej cegły adobe wysuszonej na słońcu i pokrytej lekkim tynkiem, w którym rzeźbiono ornamenty o tematyce zwierzęcej zajmuje powierzchnię ok. 28 km kw. Tylko niewielka część jest ogrodzona i wymaga nabycia biletów, które uprawniają również do wejścia do niewielkiego muzeum. Wpierw zwiedzam właśnie muzeum i ogrodzoną część, później wchodzę również do ogólnodostępnych pozostałości, w których widać robotników zajmujących się konserwacją i ochroną przed erozją tej spuścizny prekolumbijskiej. Całość bardzo mi się podoba, obrazu dopełniają kondory siedzące u szczytów budowli i lustrujące groźnie teren niczym strażnicy historii.Wracając z Chan Chan do miasta zatrzymuję się jeszcze w swojskiej jadłodajni na obiad, po czym zmierzam prosto na dworzec. Przede mną kilkunastogodzinny kurs do Tumbes, skąd jest już blisko do granicy ekwadorskiej. O jej przekraczaniu na własną rękę i związanych z tym niebezpieczeństwach naczytałam się cudów, ludzie zdecydowanie bardziej polecali przejazd autobusem bezpośrednio do leżącego już w Ekwadorze Guayaquil, postanowiłam to jednak sprawdzić na własnej skórze.W sobotę rano szybko łapię w Tumbes busa do przygranicznej mieściny. Tutaj zaczyna robić się ciekawie –jeszcze dobrze nie wysiadam z busa, a już zaczepia mnie kilku taksówkarzy chcących zarobić zawożąc mnie na granicę. Jestem zdziwiona aż taką ich ilością, przecież z mapy wynika, że granica jest już bardzo blisko i bez problemu można do niej dojść. Gdy taksówkarze stwierdzają, że to 20 km, dopada mnie konsternacja. Nie dowierzam im jednak i ruszam przed siebie. Po chwili docieram do przygranicznego targowiska pełnego stoisk ze wszelkimi rozmaitościami –od odzieży i obuwia, przez kasety magnotofonowe do garnków. Między nimi chowają się jeszcze jadłodajnie i garkuchnie. W jednej z nich wydaję ostatnie sole peruwiańskie na aji de gallina, czyli kurczaka w żółtym sosie z ostrej papryki podanego z ryżem. W zasięgu wzroku mam już ekwadorską, różniącą się budownictwem ulicę, tym bardziej zadziwia mnie kolejny taksówkarz oferujący usługę transportu do granicy. Twierdzi, że nie mogę dojść do niej pieszo. Skołowana wracam do niewielkiego posterunku policji i pytam stróżów prawa, czy mogę pieszo przejść tędy do Ekwadoru. Dowiaduję się, że tak i że już za kilkaset metrów zmienię państwo pobytu. Ruszam więc ponownie przed siebie ipo chwili z prowizorycznych, zatłoczonych straganów wchodzę w otoczenie murowanych budynków sklepów znajdujących się w kraju dużo spokojniejszym, w którym nie zaczepia mnie już żaden taksówkarz. Nie przechodzę jednak przez posterunek graniczny. W kantorze upewniam się, że stąpam już po ziemi państwa, w którym walutą obowiązującą jest dolar amerykański. Nie mając pojęcia, o co w tym chodzi, idę przez miasto i macham na przejeżdżający autobus. Wsiadam z myślą kupna biletu prosto do Guayaquil, ale wpierw pytam kierowcy, czy będziemy jeszcze przejeżdżać przez przejście graniczne, bo nie posiadam pieczątki wyjazdowej z Peru i wjazdowej do Ekwadoru. Okazuje się, że formalne przejście faktycznie znajduje się kilkanaście kilometrów stąd i muszę mieć pieczątki stamtąd. Autokar przejeżdża kilkaset metrów od przejścia, więc tam muszę wysiąść. Za tę podwózkę kierowca nie przyjmuje nawet dolara, a ja w końcu dopełniam formalności. Nachodzą mnie teraz refleksje dotyczące mojego pobytu w Peru. Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie tego kraju, który miał być wisienką na torcie tej podróży. Ogromnie zachwycił mnie kanion Colca, doceniłam Machu Picchu, bardzo przypadło mi też do gustu Chan Chan, ale bardzo rozczarowałam się kiczem Los Uros, komercją w Cusco, próbą oszustwa w kantorze, nazwaniem mnie „gringo”, nie czułam się też tutaj tak bezpiecznie jak chociażby w Argentynie, a od ludzi nie biła aura życzliwości. Nasuwa się wniosek, że najpiękniejsza w Peru była blisko dwumiesięczna podróż prowadzącą do niego. Mimo wszystko chciałabym tam wrócić, aby lepiej poznać to państwo, powłóczyć się po Cordillera Blanca, zwiedzić inne, mniej skomercjalizowane ruiny Inków, porównać peruwiańskie tęczowe góry z tymi z Argentyny i Boliwii. Może wtedy droga nie przerośnie celu.Od granicy wracam do miejsca, w którym wysiadłam z autobusu. Idę jeszcze dalej, mając nadzieję dojść do przystanku. Nie mam jednak szans na to, gdyż przed rondem zatrzymują mi się –chociaż nie łapałam stopa -jednocześnie 2 samochody, a ich kierowcy pytają, dokąd zmierzam. Słysząc, że szukam transportu do Guayaquil lub Cuenci ustalają między sobą, który z nich może mi bardziej pomóc i po kilku minutach wsiadam do samochodu pary jadącej do Santa Rosy, z której odjeżdża dużo autobusów do największych miast Ekwadoru. Już od pierwszych minut czuję się w tym państwie dużo lepiej niż w Peru, a zachowanie tych ludzi przypomina mi pobyt w Argentynie i na południu Chile.Z Santa Rosy już za pół godziny mam autobus do Cuenci. Korzystając z dworcowego wi-fi, rezerwuję nocleg w tym mieście.W trakcie jazdy podziwiam plantacje bananowców i pracujących na nich ludzi.W trzecim największym mieście Ekwadoru turystów nie brakuje, już przed dworcem, widząc, że rozglądam się niepewnie w każdym kierunku, zagaduje do mnie Anglik, z którym idędo centrum, przy pożegnaniu daje mi jedną z jego map miasta.Miasto opływa w brukowane uliczki, pełne kolorowych, bardzo zadbanych kamienic, kościołów, katedr, placów, a przy tym centro historico nie jest zbyt duże, można więc powoli spacerować zaglądającdo każdego zaułka, zaspokajając głód smakołykami z garkuchni. Tak właśnie spędzam popołudnie i wieczór.Z tarasu mieszczącego się na dachu hostelu obserwuję miasto tonące w blasku zachodzącego słońca i z tym obrazem pod powiekami kładę się spać.W niedzielę jeszcze raz, tym razem dokładniej, obchodzę urocze, w moim odczuciu bardziej hiszpańskie niż południowoamerykańskie, centrum miasta, po czym przechodzę przez most na Rio Tomebamba na drugą stronę rzeki, gdzie na terenie campusu odbywa się akurat bieg charytatywny. Pomimo tego jest dość spokojnie. Kupuję chipsy z bananów i rozkładam się z nimi nad rzeką. Wypada w końcu spróbować tutejszego specjału. Nie podchodzą mi jednak chipsy na słodko, na szczęście paczka nie jest duża.O 14 wyjeżdżam z Cuenci, którazdecydowanie okazała się być godna spędzenia tam znacznej części niedzieli, autobusem do Guayaquil. Droga wiedzie m.in. przez Parque Nacional Cajas. Do pewnego momentu podziwiam ładne panoramy górskie, lecz im wyżej, tym pogoda gorsza, w końcu zaczyna padać, a chmury i mgła znacznie ograniczają widoczność. Pora deszczowa trwa w najlepsze.Do największego miasta Ekwadoru docieram pod wieczór. Dworzec znajduje się dość daleko od centrum, do którego dojeżdżam tramwajem. Nie chcę kupować karty na komunikację publiczną, proszę więc życzliwie wyglądającą kobietę o możliwość odbicia się za pomocą jej karty, trzymając w ręku odliczone pieniądze w wysokości opłaty za jednorazowy przejazd. Zgadza się bez problemu.W hostelu panuje bardzo luźna, hipisowska atmosfera. Być może tutejsze banany, których największa ilość wypływa do Europy właśnie z portu w Guayaquil, zawierają niekoniecznie śladowe ilości innych roślinnych środków rozweselających.Po nocy spędzonej w tym wesołym przybytku ruszam na zwiedzanie miasta. Rozpoczynam od spaceru kilkukilometrową, zieloną promenadą nad ujściem rzeki Guayas do zatoki Guayaquil.
Wyposażona jest nie tylko w wi-fi, ale również w stanowiska do ładowania telefonów! Dochodzę nią do nowoczesnych wieżowców, a następnie do barrio Santa Ann.Główną atrakcję tej dzielnicy stanowi wzgórze o tej samej nazwie, na które prowadzi 400 schodów. Wiodą one wąskimi uliczkami między kolorowymi budynkami mieszkalnymi, restauracjami, kawiarniami oraz sklepami z pamiątkami. Napotykani na niemalże każdym rogu policjanci zdają się potwierdzać wyczytane przeze mnie w relacjach internetowych informacje o napadach na turystów w tej części miasta. Odnoszę wrażenie, że skoro jest tutaj tyle stróżów prawa, to faktycznie musiały zaistnieć powody, dla których właśnie w tym miejscu skumulowali swoje siły.Na szczycie wzgórza znajduje się kapliczka i roztacza się imponujący, wart pokonania tych schodów krajobraz miasta i okolicznych wzgórz.W drodze powrotnej do hostelu przechodzę przez centrum, gdzie stare kamienice, kolorowe domki i liczne kościoły przeplatają się z luksusowymi hotelami. Jednak żaden z budynków nie może konkurować z Parque de Los Iguanas. Jaszczurki wylegują się tam na słońcu, nie zważając na bacznie je obserwujących ludzi, raczą się podawaną im sałatą,co chwila któraś z iguan spada z drzewa, aż dziw, że żadna z nich nie ląduje na ludzkiej głowie. Istnieje też niebezpieczeństwo bardzo bliskiego spotkania z odchodami tych stworzeń, które przymuszone potrzebą bynajmniej nie zwracają uwagi na to, czy ktoś akurat przechodzi pod ich gałęzią –przecież są u siebie.Wróciwszy do hostelu zabieram plecak, podjeżdżam na dworzec i wsiadam do nocnego autobusu do stolicy.Na miejsce docieram w porze śniadaniowej i właśnie temu zajęciu oddaję się po podjechaniu do centrum. W drugiej kolejności znajduję zarezerwowany uprzednio hostel, niestety, podobnie jak w peruwiańskiej Barrance, pokój nie ma okien. Nie spędzam tam więcej czasu niż to niezbędne i po rozpakowaniu się zaczynam zwiedzanie miasta. Włóczę się aż do wieczora po centro historico i przylegających do niego dzielnicach, zaglądam również do parków nowego miasta. W Quito nie brakuje ładnych budynków z czasów kolonialnych, w szczególności kościołów, w tym katedry z obrazem ostatniej wieczerzy, na którym Jezus je… świńkę morską, na będącym sercem miasta Placa Grande warto zobaczyć w samo południe uroczystą zmianę warty przed Palaco del Gobierno. Urzeka mnie wąska i kolorowa uliczka Calle la Ronda. Z kolei nad miastem góruje skrzydlata Madonna -La Virgen de Quito.Całokształt wywiera na mnie jednak średnie wrażenie.Ostatni pełny dzień spędzony w Ameryce Południowej poświęcam na symboliczne przejście z półkuli południowej na północną. Co prawda „pobyt” na tej północnej trwa teraz tylko chwilkę, traktuję to jednak jako symboliczne rozstanie z tą częścią świata i powrót na tę jego część, gdzie toczyło i zapewne toczyć się będzie niemal całe moje życie.Mitad del Mundo (Środek Świata) w rzeczywistości znajduje się nieco dalej na północ, aniżeli pierwotnie uważano i obok większego, obfitującego w sklepy z pamiątkami, restauracje, kawiarnie, muzea funkcjonuje również skromniejszy punkt chlubiący się tym mianem.Zaczynam od tego „fałszywego”, rządowego. Podjechawszy autobusem miejskim i zapłaciwszy wstęp, spędzam sporo czasu w tym leżącym w otoczeniu gór miejscu, przeciętym linią, mającą oznaczać ecuador (równik). Turyści mogą przeprowadzić tutaj eksperymenty, które udają się tylko na równiku –np. postawienie nieugotowanego jajka na sztorc. Innym dowodem na fakt, że stoimy na równiku, są sąsiadujące ze sobą, lecz leżące na różnych półkulach krany z wodą, która odkręcona wiruje w każdym z nich w przeciwną stronę. Znajduje się tutaj również symboliczna stacja kolejowa Estacion del Tren Ciudad Mitad del Mundo z jednym wagonikiem, najważniejszym jednak budynkiem jest umiejscowiony centralnie obelisk, w którego wnętrzu mieści się muzeum etnograficzne, a ze szczytu możemy podziwiać ładną panoramę okolicy.Kupuję pamiątkowe breloczki z lamami icukierki z koką dla rodziny i znajomych oraz szalik jednej z piłkarskich drużyn ekwadorskich dla Jaśka. Teren jest wysprzątany, bardzo zadbany, czuję się trochę jak w sztucznej, sterylnej, ogrodzonej enklawie dla turystów. Zjadam jeszcze zupę, degustuję tutejsze piwo Pilsener (przeciętne jak większość południowoamerykańskich piw) i wychodzę na spotkanie z prawdziwym środkiem świata.
Bagaż nadany, kontrola bezpieczeństwa odbyta, wsiadamdo samolotu, który po chwili wzbija się do góry. Pozostaje mi tylko pomachać Ameryce Południowej na pożegnanie i obiecać, że kiedyś tu wrócę. O tym jestem zresztą przekonana, przecież mam tyle planów na następny raz…Lot do Madrytu mija mi bardzo szybkoi komfortowo -posiłki w Iberii są znacznie lepsze niż w TAPie (w TAPie przespałam kolację, więc porównanie jest niepełne, ale szanse, że była lepsza niż w Iberii oceniam jako nikłe), wybór filmów całkiem niezły, miejsca dużo. Oglądam Australię oraz 127 godzin, przez cały lot śpię bardzo niewiele, pewnie dzięki temu wieczorem zasnę w kilka sekund, nie odczuwając w ogóle zmiany czasu.Z lotniska metrem udaję się do miasta i zaczynam zwiedzać. Co prawda niebo jest bezchmurne, słońce świeci, ale wiatr sprawia, że odczuwam lekki chłód. To nie to co na drugiej półkuli! Następna różnica, która mi się nasuwa, to „sterylność” Madrytu. Nie wystarczy wyjść ze ścisłego centrum, aby zobaczyć mniej okazałe budynki, biedę. Chociaż pod wieczór spotyka mnie niespodzianka -pod jednym z mostów dostrzegam „osiedle zielonych pałacyków”! Mieszkają tutaj bezdomni, bez wyjątku w zielonych namiotach. Co prawda sceneria jest całkowicie odmienna od tej, którą miał na myśli Milo Nevrly pisząc: „Kiedy mam namiot, to jestem milionerem,obojętny, nie zwracający na nic uwagi, pewny siebie. Dojdę dokąd mi się spodoba, rozwinę zielony pałacyk, strach z nocy znika”, lecz i tak po raz ostatni na tej wyprawie przywołuję w myślach jego słowa.A ja zarezerwowałam nocleg w schronisku młodzieżowym, zdradziłam swój zielony pałacyk.Cały dzień powoli spaceruję po mieście, korzystam z jednego z Free Walking Tourów, a wieczorem docieram do wspomnianego schroniska młodzieżowego. W międzyczasie dzwonię do rodziców przez Vibera, aby nie zorientowali się, że już jestem w Europie. W pewnym momencie mama mówi, że po raz pierwszy wyczuwa w moim głosie smutek. Cóż się dziwić, przecież jestem już w drodze powrotnej. Muszę jednak przyznać, że cieszę się na niespodziankę, którą zrobię im za dwa dni.Jem tutaj drugie najlepsze śniadanie, miano pierwszego już na zawsze przypada temu w hostelu CabanaCopa w Rio de Janeiro, ale tutaj również jest szwedzki stół, duży wybór wędlin, serów, dżemów, owoców, do picia są zarówno herbata, kawa, jak i soki. Jedynie arbuza i brownie brakuje.Całą sobotę spędzam jeszcze na spokojnym zwiedzaniu stolicy Hiszpanii, robi na mnie całkiem przyjemne wrażenie i chyba na zawsze będzie kojarzyło mi się z powrotem z wyprawy życia. Chyba że okaże się, iż ta prawdziwa wyprawa życia dopiero przede mną. Nie mam nic przeciwko temu.Ostatnią noc spędzam na lotnisku.Powrót nie obywa się bez niewielkiej przygody -pilot dwa razy schodzi do lądowania w Modlinie, i dwa razy musi poderwać maszynę do góry, mgła sprawia, że nasz lot zostaje przekierowany na Okęcie i ostatecznie ląduję na tym samym lotnisku, z którego startowałam. Krzyżuje to nieco plany Jaśka, który chciał zrobić mi niespodziankę i czekał na mnie z jajecznicą w Modlinie, a w tej sytuacji spotkaliśmy się na Dworcu Centralnym.Teraz przede mną już tylko krótka podróż przez Polskę i będę mogła wejść do domu wymawiając „Prima Aprilis!”. Ot, zwyczajna niedziela.
