
TransOceania eXpedition 2012 to wyprawa rowerowa rozpoczynająca się na północy Nowej Zelandii, a kończąca na północy Australii.
Wyprawa rozpoczęłą się w lutym i zakończy w kwietniu 2012 roku. W czasie przemierzania tych dwóch krajów podróżnicy pokonają ponad 6000 km.
Wśród mieszkańców Tasmanii
W Scottsdale najpierw państwo w informacji turystycznej nie potrafili nam odpowiedzieć na zdawałoby się proste pytania i odesłali nas do pobliskiego biura turystycznego, gdzie zasiedliśmy w wygodnych fotelach, zadając proste pytanie.
–         Chcielibyśmy dowiedzieć się, ile będzie kosztował prom z Davenport do Melbourne i czy są bilety na jutro. – zależy nam na tym, by jutro na wieczór dojechać do Davenport i mieć czas na zwiedzanie Melbourne.
–         Poczekajcie. – odpowiedziała miła Pani, wpisując w komputer nasze zapytanie. – Na jutro? Tak są, po 220 dolarów, za miejsce w kabinie.
–         Ile? – otwierając oczy za bardzo nie możemy uwierzyć iż dziesięciogodzinny rejs nocny będzie tyle kosztował. – A nie ma może jakiś miejsc, typu fotele?
–         Zostały tylko miejsca w kabinach. a cała reszta jest wyprzedana. Poczekajcie, na po jutrze już nie ma żadnych miejsc, może na czwartek?
–         To nam już kompletnie nie pasuje. A czy są jakieś samolotu z Lanceston, do Melbourne? – to też jest jakieś rozwiązanie, i do tego trochę bliżej.
–         Są po 89 albo 130 dolarów, zależy od godziny.
I takim oto sposobem, jedziemy teraz może trochę okrężną drogą do Lanceston, bo przez Lilydale, ale nie nadkładamy specjalnie dużo kilometrów, a do tego droga jest mniej uczęszczana, i są mniejsze góry, niż na drodze przez Targa. Tak przynajmniej twierdziła Pani w biurze podróży.
Czy ona jest rzeczywiście mniej górzysta, to trudno powiedzieć, ale do płaskich na pewno się nie zalicza. Wije się, wznosi, opada, przecinając niewielkie mieściny, będące bardziej tylko skupiskiem farm, niż czymś co można by nazwać nawet wioską. Farmy, farmy, farmy i płoty, ciągnące się kilometrami, sprawiają że jak zwykle nie ma gdzie zanocować. A do Lilydale, dzisiaj nie damy już rady dotrzeć.
Cóż, trzeba próbować u ludzi. Winnica, zamknięta. Farma naprzeciwko też. Tylko psy szczekają z daleka. A dalej podjazd. Słońce powoli zachodzi, a my na razie nie mamy perspektywy na nocleg. Jeszcze kilka kilometrów i będzie Lebrina, może tam coś znajdziemy?
Przed nią jednak jest skręt na kolejną winnicę, niestety zamkniętą. Zaraz przy drodze stoi dom, wyglądający na że tak można powiedzieć, z wyższej półki. Piękny zielony dach, ogród zadbany, przed domem owalna weranda, za domem też widać piękny trawnik. Przed domem stoi samochód, co by oznaczało że w domu ktoś jest. Cóż, wg starej naszej zasady – najwyżej odmówią.
Z domu wychodzi Pani. Niewielkiego wzrostu, z natapirowaną fryzurą. Na naszą już wyuczoną jak modlitwa formułkę, krótko opowiada – Zapytam szefa. – Właściwie, trudno powiedzieć, a może to rzeczywiście ktoś ze służby. Bo dom swoim wyglądem, znacząco oddziela się od reszty tutejszej zabudowy. Po chwili wychodzi szef. A może my przeszkadzamy w jakimś spotkaniu?
Flanelowa koszula wpuszczona w spodnie, dżinsy, ręce jeszcze nie domyte po pracy. Widać też, że już po paru piwkach. Praktycznie od ręki wskazuje nam miejsce za domem, gdzie możemy postawić namioty. I o to właśnie nam chodziło. Nie jest to może kemping, czy nawet pole namiotowe, ale przynajmniej spokojnie i nikt nie będzie przeszkadzał. Rowery możemy przyczepić do przyczepy, na której stoi łódka, a stojąca obok metalowa szopa, będzie nas osłaniać przed wiatrem.
Nie mija kwadrans, a Brain, jak się też przedstawił nam przez płot, za którego domem rozbijamy namioty, oferuje nam prysznic i toaletę, z której możemy spokojnie korzystać. Dosłownie chwilę później, do oferty zostają dodane pokoje.
– Jeżeli chcecie, to mamy tutaj dwa wolne pokoje. Na razie nikt w nich nie mieszka. – prowadzać nas, opowiada Brain. W długim wąskim korytarzy, widać kolejne drzwi. Na podłodze elegancka ciemno zielona wykładzina a na ścianach do połowy drewno, a dalej w górę tapeta w odcieniach pasujących do wykładziny. Kiedy otwierają się drzwi, oczy nam otwierają się szeroko, a zdziwienie opanowuje nas oboje. Chyba za bardzo nie pasujemy do wystroju. My, przepoceni, brudni od pyłu, jesteśmy dokładny przeciwieństwem pokojów. Eleganckie, zadbane, z komodami, stolikami i lampkami przy dużych drewnianych łożach, na których leżą nie tylko zielono kwieciste pledy, ale i poduszki równo oparte o wezgłowia. – Na pewno to lepsze, niż mały namiot. – śmieje się Brain. I trudno mu nie przyznać racji. Ale też sami nie wiemy jak zareagować. – To wy teraz wykąpcie się, i jak już skończycie, to zapraszam na coś do picia i na kolację.
Ilość podziękowań, jaka płynie z naszych ust, nie może zapewne dorównać do gościnności, jaką zaoferowano nam. Nawet w najśmielszych marzeniach nie myśleliśmy, że przyjdzie nam nocować w takich warunkach. Można nawet powiedzieć, że w wielu hotelach takich nie ma.
Chwilę później, czyści i świeży, po cały dniu jazdy zasiadamy przy kuchennym stole. Na blacie, pod szkłem rozłożone są duże zdjęcia domu, zrobione z samolotu. Na stole stoją szklanki i puszki od piwa.
–         To może piwa, czy kawa?
–         Ja z chęcią napiłby się piwa. – opowiadam szybko na pytanie. I w tym momencie, Brain wstaje i z niewielkiej przeszklonej lodówki, stojącej w rogu kuchennego blatu, Pan domu wyjmuje schłodzone szklanki do piwa. Corny, jak się okazuje Pani domu, z dużej lodówki wyjmuje puszkę piwa i z uśmiechem stawia ją przede mną.
–         Z daleka jedziecie? – pyta Brain.
–         Z Weldborough.
–         Skąd? – zdaje się, że źle wypowiadam tę nazwę i jeszcze kilak razy powtarzam, zanim dochodzimy skąd dokładnie. – To kawałek drogi. Słyszysz Corny, aż z Weldborough. To szmat drogi stąd. Dzielne z Was zuchy.
Sącząc zimne piwo, podziwiamy cały dom. W kuchni nad głowami wiszą, a to sztucery, wnyki na zające, czy inną zwierzynę. – Chyba polujesz? – rozkręcając się zadajemy pytanie.  W mig Brain, oprowadza nas po kolejnych pomieszczeniach, gdzie zaraz za kuchnią znajduje się niewielki przedsionek, w którym prócz małego skalnego ogrodu, z fontanną i spływającym wodospadem, stoją wypchane zwierzęta – lis i dwa bażanty. W następnym pomieszczeniu zaraz za drzwiami, może trochę ponad metrowej wysokości biały jeleń po drugiej stronie orzeł, na drewnianym kołku sowa, a na ścianie ogromne pogłowie jelenia, przywiezionego z Kanady. Wszystko tak porządnie utrzymane, że ma się wrażenie, że nikt tu nie mieszka.
Wieczór upływa nam na długich rozmowach przy kuchennym stole. Z kolejnymi otwieranymi przez Brain-a puszkami, my coraz więcej rozumiemy z długich monologów. Jak się okazuje, Brian nie prowadzi farmy, na co dzień buduje domy. To też tłumaczy skąd tak okazały i tak misternie wykończony dom. Sam go zbudował i wykończył, sukcesywnie przez lata rozbudowując. zaraz za domem, w ogrodzie ma przepiękną kolekcję najróżniejszych ptaków. W wielkiej klatce kilka białych papug, które od kilku dni latają nam nad głowami. Na dużym wybiegu za to stado dwunastu białych jeleni. Będących atrakcją dla przejeżdżających tędy turystów, często wchodzących na jego posesję, mimo iż jelenie nie są one na pokaz.
Całe życie, skupia się w centrum, gdzie kwadratowe uliczki wypełnione są salonami samochodowymi, warsztatami, sklepami, sklepami, hotelami, hotelikami, motelami i hostelami, oddalonymi od brzegów zatoki.
Jedynie niewielki port, z długą promenadą, nad którą nic się nie dzieje. Jedynie przystań dla niewielki jachtów, zaraz za rogiem rzeki małą przystań dla statków wycieczkowych, i kilka hangarów przy których stoją stare kutry, osiadające przy odpływie na mulistym dnie łączącej się z rzeka zatoki.
Całe popołudniowe życie miasta przenosi się do przecinającej wysoki skały katarakt, leżących zaraz nieopodal centrum, na dnie których biegnie wartka rzeka. Poprowadzona dookoła przełomu ścieżka, jest dla mieszkańców swoistą ścieżką zdrowia.
Każdy, kto z kończył pracę, biegnie pod górę, a następnie zbiega w dół nad niewielki basen, by po przebiegnięciu mostu nad rzeką wrócić drugim brzegiem do miasta. Dosłownie tłumy ludzie wbiegają, w czasie kiedy my spokojnie staramy się odpocząć po naszym przedpołudniowym wjeżdżaniu na góry. A tutaj każdy mówi Ci „Cześć”, „Hi”, „Dzień Dobry”, a ty musisz odpowiedzieć, bo jakże by inaczej. I co chwilę ustępujesz miejsca, kolejnym biegnącym, czy to pojedynczo, w parze, czy też zorganizowanej grupie. Istny maraton, tylko nikt niema numerów startowych.
I tak kończy się nasz pobyt na tej niewielkiej wyspie, o której każdy słyszał. Wyspie, gdzieś na krańcach świata, gdzie prócz niesamowitych krajobrazów, pięknych zatok, malowniczych skał, tysięcy czarnych łabędzi, żyją ludzie, dla których to co za wodą nie ma większego znaczenia. Żyją spokojnie, w rytmie co chwilę zmieniającej się tutaj pogody, obok bujnych deszczowych lasów pachnących eukaliptusem, i zwierząt sprawiających, iż wyspa ta żyje.
PS. z powodu słabego łącza internetowego, zdjęcia prosimy oglądać na naszej stronie internetowej.
			        

