PROWANSJA PACHNĄCA LAWENDĄ
(relacja konkursowa)
Przy wejściu rośnie olbrzymia lipa. Pachnie już z daleka. Urzęduje w niej cała chmara pszczół, brzęczą jak szalone. Cała, pijana radością życia orkiestra symfoniczna. Monotonne mruczando towarzyszy nam przez cały posiłek. Zapach lipy zresztą też.
Wracając z opactwa Senanque, na wpół uduszone od upału i prawie ślepe od białego żwiru ( i kurzu) na drodze, instalujemy się w rozpalonym, niebieskim , blaszanym pudełku i jedziemy na podbój Roussillon, oddalonego o około 20 km (wg Feli) a 14 km wg drogowskazów. Za parę minut widzimy już wyrastające z ziemi czerwone skałki ochry . Jak dla mnie wyglądają mało romantycznie: jak kawałki wątroby – ale potem z bliska musze przyznać, że są naprawdę ładne.
Co zobaczyłyśmy w miasteczku… O tym już opowiem innym razem
co niestety potem okazało się być niezbyt dobrą decyzją
to też nie do końca prawda: routes nationales czasami rzeczywiście biegły wzdłuż autostrad, najczęściej jednak owijały autostradę jak bluszcz z prawa i lewa, tak że droga wydłużała się niemiłosiernie…
to nie jedyna droga, ale podobno z tej właśnie roztaczają się najpiękniejsze widoki. „Crete” znaczy po polsku urwisko, gzyms.
kolejny typowy „towar” Prowansji: jezioro. To kraina tysiąca jezior mniejszych… rond, mniejszych i większych. Każda najmniejsza wioseczka ma kościół, hotel i obowiązkowo jezioro czy jeziorko oraz rondo dekorowane czasem w najdziwniejszy sposób.
			        
														