Miejsca wyjątkowe Harpagan Ania Piechowska2010-11-1905 wyświetlenia Harpagan 15-17 października 2010 Od dawna chciałam wziąć udział w kolejnym biegu na orientację. Miałam zasobą niezbyt fortunny udział w Kieracie, gdzie zgubiliśmy się „na amen” i nie dotarliśmyprzed wyznaczonym czasem do kolejnego punktu kontrolnego. Zrobiliśmy wtedy niemalżepołowę trasy, a faktycznie ponad 60km. Chciałam więc dowiedzieć się, czy przez ostatnie półroku coś się zmieniło. I wtedy zobaczyłam go. 40sty Harpagan w Kościerzynie. Nie pamiętam czy wieczór jest ładny, czy też leje jak z cebra. Wiem tylko, że popracy nerwowo dopakowuję ostatnie ciuchy, usiłuję wypić wrzącą, miętową herbatę i już lecęna dworzec stresując się, że może kolejka będzie za długa, a może pociąg się spóźni. Myśląc oHarpaganie odczuwam niepokojące ssanie w żołądku i podniecenie. Co tam 100km! Przecieżprzejdę to w „trymiga”. Byle utrzymywać się w dobrym nastroju i nie łamać psychicznie! Psycha topodstawa. Kiedyś, w trakcie wycieczki rowerowej dookoła Tczewa moja przyjaciółka Colleenpowiedziała, że oprócz Kieratu istnieją inne maratony ekstremalne i to nawet tu, na Pomorzu. Ztą też myślą przeszukiwałam internet. Kiedy wreszcie znalazłam Harpa, chwyciłam za telefon i wchwilę później wiedziałam już, że nie będę „drzeć” przez kaszubskie lasy sama. Siedzimy z kolegą Mateuszem w pociągu. Po cichu liczyłam na to, że w środkutygodnia niewielu ludzi będzie podróżować koleją. Niestety nadzieje okazują się płonne i jedziemyw prawie pełnym przedziale. No świetnie po prostu. Jak mamy się chociaż trochę przespać, żeby narajdzie być w pełni sił? Nie jest zbyt dobrze, ale trzeba zrobić dobrą minę do złej gry. Kimamy wdziwnych pozycjach. Tak też mijają kolejne godziny w przecudownym przedziale marki Intercity,które ceni szybkość i do Tczewa dojeżdża w minimum dwanaście godzin. Zapisaliśmy się na rajd, na stronie Harpa już we wrześniu. Bardzo podobało misię miejsce, w którym maraton miał się odbyć. Kościerzyna jest nie dość, że sercem Kaszub, tojeszcze naokoło niej można znaleźć mnóstwo pięknych jezior. Dodatkowym jej atutem jest to, że leżyzaledwie 60km od Tczewa, mojego rodzinnego miasta. W końcu o dziesiątej dnia następnego docieramy na Pomorze. Wytoczamy się zpociągu i „dziarskim” krokiem maszerujemy do mojego domu, żeby zjeść śniadanie, wykąpać sięi przespać. Autobus do Kościerzyny, jedyny zresztą z Tczewa w ciągu doby mamy po szesnastej.Dobre śniadanie, krótki prysznic i już leżymy w śpiworach. Tylko jakoś sen nie chce do mnieprzyjść. Wiercę się, zmieniam pozycje, kulę się, robię poduszkę z mojego kota i nic. WTF? Dopierokoło trzynastej udaje mi się zamknąć oczy, ale o drugiej trzeba wstać, zrobić obiad, przepakowaćsię. Niemałym problemem było dla nas wybrać nazwę zespołu. Propozycje były przeróżne,a oglądając stronę Harpagana i twórczość innych teamów, zrywaliśmy boki ze śmiechu. W końcustanęło na Sznurówkach Włóczykija. Stoimy na dworcu autobusowym w Tczewie. Coś ten PKS relacji Olsztyn- Bytównie nadjeżdża. Pytamy okolicznych kierowców. Dlaczego nikt nic nie wie o tym połączeniu?Czyżbyśmy wtopili i ono nie istnieje? Dzwonię do Bytowa. Okazuje się, że autobus jest dopiero wMalborku. No to stoimy i marzniemy. Skoro byliśmy zapisani to trzeba było też coś poćwiczyć przed Harpem. No tobiegałam, biegaliśmy, biegałam na Błoniach. W swojej głupocie postanowiłam też przebiecpółmaraton, ot tak dla siebie, co skończyło się zapaleniem ścięgna Achillesa i tygodniową przerwąw bieganiu. Jesteśmy wreszcie w Kościerzynie. Znajdujemy szkołę, w której mamy bazę.Bierzemy nasz bloczek startowy, szybki przepak, wrzucam multiwitaminę do mineralnej i jużjesteśmy ubrani i gotowi do drogi. Mamy jeszcze trochę czasu, więc rozgrzewam się trochę –jakieś przysiady, skłony, czytam regulamin rajdu i nie uszczęśliwia mnie fakt, że mapy dostaniemydosłownie na dwie minuty przed startem, bo moja nędzna orientacja w terenie z pewnością nieporadzi sobie z tym wyzwaniem. Zwalam więc prowadzenie i orientowanie się na kolegę Mateusza.Kontempluję jeszcze czy dobrze robię, że biorę adidasy zamiast treków, ale ostatecznie decyduję, żeim lżej tym lepiej. W ramach treningu pojechałam także łazić po Tatrach, a raczej użyłam Harpaganajako pretekstu, żeby trochę posiedzieć w moich górach. No bo przecież jak się ma wędrówka polekko pagórkowatym terenie, do pokonywania przewyższeń rzędu tysiąca metrów. Przeziębiłam sięteż trochę, ale to nic. Wiedziałam, że mogę się czołgać, ale nie powstrzyma mnie to przed wyjazdemna Harpa. Stoimy na kościerzyńskim Rynku. Jest nas około sześciuset. Ktoś coś mówi, ktośobjaśnia, przed zebranymi pojawiają się kolejne osoby. Szczerze mówiąc kompletnie nie słuchamtego co , bo jestem zbyt podekscytowana. Wyłapuję tylko coś o mapach i zaraz stoję w kolejcepo swoją. Przypominam też sobie o tym, że muszę mieć mocną psychę, nie zniszczyć karty zzapisanymi punktami kontrolnymi i że nie powinnam używać swoich umiejętności nawigacyjnych. Przeglądałam przedharpagańskie prognozy pogody. Przeraziły mnie obfitościądeszczu jaką niosły. Dlatego też, na przekór wszystkiemu oświadczyłam, że skoro jadę na Pomorze,to pogoda musi być ładna! Ot co! Ruszamy wreszcie, wszyscy przebierają nóżkami, by znaleźć się jak najbardziejz przodu. Biegacze od razu wyrywają się do przodu. Maszerujemy żwawo, zbiegamy z górki.Szczerze mówiąc odczuwam głęboką niechęć do tego, żeby iść gdziekolwiek. Po prostu chce misię spać i chwilowo jestem bardzo znużona. Pierwszy punkt osiągamy po 49minutach. Wszędziedookoła tłum. Sześć kilometrów za nami. No to z górki? Do punktu drugiego idziemy przez drogi boczne i polne, obok jakiegoś gospodarstwa,przez chwilę medytujemy w którą stronę skręcić, ale ostatecznie znajdujemy pośród nocy właściwąścieżkę. W końcu dochodzimy do asfaltu. Mijają nas ludzie, którzy odhaczyli już punkt drugii kierują się na trójkę. Troszkę mnie to stresuje, bo chciałabym już być dalej! W 1h14minutprzemierzamy osiem kilometrów. No nie jest źle, a nawet jest super jak dla mnie. Za plecami mamy mnóstwo ludzi. Czołówki tak pięknie świecą w zmroku. Idziemyi idziemy aż nagle znajdujemy się w PK3. Jest mi troszkę zimno, więc na dosłownie pięć minutsiadamy przy ognisku i zaraz ruszamy, żeby nie marnować czasu. Póki mamy dobre tempo nic nasnie boli warto drzeć do przodu. Podbiegamy też trochę, by pozwolić na chwilę odpocząć innympartiom mięśni. Mateusz w międzyczasie mówi, że nie bardzo można ufać mojemu kompasowi, boróżnie wskazuje. Taka troszkę kicha. Potem właściwie zdaję się na prowadzenie Mateusza, przed trzydziestym kilometremwyciągam tylko kije trekkingowe, bo mimo, że mój plecak do najcięższych nie należy, wyraźnieczuję prądy biegające pomiędzy kręgosłupem, a nogami. Stresuję się nieco, bo wychodzi na to żenie potrafię chodzić, skoro już mi kręgosłup włazi w nogi. Gdy tylko biorę kije do ręki i prostujeplecy, czuję, że moje wszystkie wątpliwości związane z plecami znikną. Mateusz gna do przodu. Jakdla mnie to za szybkie tempo, ale nie uskarżam się na nie, bo im szybciej przejdziemy Harpa, tymszybciej będziemy odpoczywać. Dopiero potem dowiem się, że jest to optymalne dla mnie tempo,przy którym nie męczę się zbytnio. Szybko przechodzimy przez czwarty punkt. Po drodze zajadamysię chipsami bananowymi, tak na uzupełnienie energii. Szybko też znajdujemy niedaleko PK5. Jeszcze kawałek obok torów i już schodzimy w dół. Niełatwo jest zejść ze śliskiej górki, by odhaczyć się. Nie robimy postoju i idziemy dalej.Trochę dezorientujemy się w lesie, więc postanawiamy iść za jakąś grupą. Robimy przecinkęprosto przez las. Nie cieszy mnie to zbytnio, bo ściółka jest wilgotna przez co moje buty też szybkonabierają wilgoci. Najbardziej przeraża mnie jednak moment, gdy nagle wpadam w jakąś dziurę izębami zahaczam o gałąź. Dzięki. Nie chcę już więcej przecinek, bo kto drogi skraca, ten do domunie wraca. Na Kieracie tak sobie drogi skracaliśmy, że zgubiliśmy się na amen. Docieramy doszóstki i wtedy zaczyna się nasz dramat. Przyłączają się tam do nas dwaj goście, z którymi konsultujemy możliwości przejściado siódemki. Widzimy w świetle lampek drogę przeznaczoną dla ruchu kołowego. Idziemynią, tylko, że jakimś dziwnym niewiadomym sposobem poszliśmy w drugą stronę i zamiast wpobliżu Sycowej Huty znajdujemy się w miejscowości Płocice. Błogo nieświadomi swojego błędupróbujemy zorientować się po mapie i kapliczce, ale nic z tego. Coś ciągle nie zgadza się! I nadodatek wydaje mi się, że leciutko prószy śnieg. A kogo zapytać o drogę o czwartej nad ranem?!Jakaś masakra. Mamy niewątpliwe szczęście. Nagle widzimy, że ktoś biegnie. To jeden zzawodników. Zatrzymujemy go i pytamy o drogę. Dowiadujemy się, że zamiast w drodze doPK7 znajdujemy się bardzo blisko PK10. I na dodatek, co za gość! Jest około 4nad ranem, a onjest już prawie na dziesiątce! Szacun! Poinstruowani ruszamy, by za następnym zakrętem znowumieć wątpliwości. Chłopaki chcą iść na Grzybowo, ja uważam, że bez sensu nadrabiać drogi iproponuję ruszyć od razu na Sycową Hutę przez ścieżynkę w lesie. Pomysł zostaje kupiony i zachwile maszerujemy przez las pogrążony w ciszy. W końcu też wychodzimy pod krzyż skąd szosąmkniemy w pobliżu jezior i za chwilę jesteśmy już na punkcie. 6km plus oczywisty dodatek szliśmy2h08min. Toż to jakaś masakra! Na szczęście idziemy teraz już na przepak prostą, krajową drogą aż do samejKościerzyny, więc nie ma się gdzie zgubić. Tylko tak trochę twardo mam pod stopami. Wyraźnieczuję pierwsze oznaki zmęczenia. Po drodze robi się całkiem jasno. W głowie rodzi mi sięteż „wystukiwanka”, którą będę powtarzać aż do końca rajdu. Tup,tup, drep, drep. I tak w kółko. Wreszcie doczłapujemy się do szkoły. Jest już siódma. Tam pakuję, wypakowuję,wygodnie moszczę się na swoim śpiworze. Zjadam lekki posiłek i nagle okazuje się, że minęłojuż pół godziny. Zdecydowanie czas się zbierać. To nie jest dobra wiadomość i nie budzimojego wyraźnego szczęścia. Zaczyna mi się włączać czarny humor w stylu: „A może już mistarczy?”, „Mateusz idź, ja zostaję”. W końcu jednak biorę nogi za pas, zarzucam plecak i czuję, żemoje mięśnie całkowicie już zesztywniały. No nic. Robię dobrą minę do złej gry. Do punktu dziewiątego idziemy ta samą drogą krajową, co z PK7 do Kościerzyny.Uśmiecham się promiennie do mijających nas zawodników. Jeden z nich niesie małego czarnegokotka, którego widziałam wcześniej na punkcie. Ach! Ja też chcę. Skręcamy w leśną drogę wposzukiwaniu dziewiątki. Tyle, że jest już jasno i w lesie nie widać ani dymu, ani ognia, więcmijamy punkt nie zauważywszy go. Tylko dzięki jakiemuś dziwnemu przeczuciu odwracam się iwidzę, że za nami w krzakach siedzą sędziny Harpa. Podbijamy karty i teraz czeka nas długa drogado dziesiątki. Początkowo planujemy nadkładać trasy i iść szosą, by nie zgubić się, jednakostatecznie przecinamy las, spotykamy ludzi szukających siódemki i już z Sycowej Huty pędzimyna Płocice. O ile to co dzieje się ze mną można nazwać pędzeniem. Chce mi się spać i las mienimi się przed oczami. Robię się też nieco marudna. Nie jest zbyt dobrze. W końcu jednak osiągamyPK10 i ruszamy dalej. Wyraźnie też tracimy tempo. Z PK11 pamiętam tyle, że było, jednakże odtego momentu kryzys już mnie nie opuszcza. Robi mi się zimno, zakładam więc na siebie wszystkoco mam, poprawiając rękawiczkami. Zaczynam też kaszleć coraz mocniej. Nie pomaga nawetczekolada w ilościach hurtowych. Na PK12 idziemy przecinką. Droga przez las tak dłuży mi się, że w końcu nie wytrzymuję i zaczynam płakać. Chwilami mam wrażenie, że mój Harpagan już się kończy i tylkoprzypominanie sobie, że jestem bardzo uparta, pomaga mi w poruszaniu się do przodu. W końcuosiągamy dwunastkę. Punkt jest całkiem dobrze ukryty nad jeziorem. Teraz czeka nas największy killer – czyli droga z PK12 do PK 13 – czyli 12kmpo drogach polnych i lasach. Teraz zostajemy już tylko we dwie. Moja psychika i ja. Mateusz tojakiś odrębny, nieznany świat dla mnie. Biorę zatem psychę pod ramię i wędrujemy. Raz po razpowtarzam sobie, że muszę być twarda, że ten chłopak za mną przecież kuśtyka, podczas gdy mitak naprawdę nic nie jest. Staram się nie mazać, jednak średnio mi to wychodzi. Śpiewam różnepiosenki pod nosem, byle tylko nie myśleć o tym, że ciągle idę. Słońce świeci, a ja jestem całazmarznięta. A droga ciągnie się i dłuży i punkt nie chce się pojawić. To jakiś koszmar chyba. Poco ja w ogóle tu jestem. Znowu chwytam psychikę pod rękę i łagodnie staram się z nią rozmawiać.W końcu skręcamy i nareszcie dochodzimy do trzynastki. Ładuję w siebie chipsy bananowe wilościach znacznych, czekoladę, trochę wody i pora ruszać dalej. No way po prostu. Teraz już nic niemoże stanąć nam na przeszkodzie, by ukończyć Harpagana. Nagle wszyscy, z którymi wędrujemy,tracą tempo i wszyscy zgodnie wleczemy się. Po drodze mijamy PK14, a potem od razu kierujemy się na tory. Nie będziemyprzecież nadrabiali drogi idąc szosą. Długi sznur zawodników ciągnie się na torach, wszędziekamienie, obolałe stopy nie mogą zaznać odpoczynku. Ze dwa razy musimy zejść do rowu, bypociąg mógł przejechać. Jesteśmy już blisko piętnastki, ale jakoś nigdzie jej nie widać. Snujemy się pokrzakach, czuć gdzieś dymem, ale punkt jest dobrze ukryty w lesie. W końcu po wspólnychposzukiwaniach trafiamy na PK15, odhaczamy się i niewiele myśląc udajemy się w ostatni odcinektrasy. Moim jedynym marzeniem jest wyjść wreszcie z tego lasu. Po drodze zaczyna się ściemniać.A ja zaczynam mieć halucynacje. Widzę budynki w lesie, których nie ma, słyszę ludzi, którzy taknaprawdę nie idą i mam wrażenie jakby cały czas ktoś świecił mi czołówką za plecami. Wyjść zlasu! Wszystko za wyjście z niego! Tak! Trafiamy na szosę. Dostaję ogromnego przyśpieszenia, jakbym nagle odzyskałautracone siły, ale ja po prostu chcę dojść, chcę już to skończyć. Natychmiast! I chcę do domu, doTczewa, do ciepłego łóżka. Gnamy i gnamy, a mety jak nie było tak nie ma. Ogarnia mnie zniecierpliwienie, awulgaryzmy same cisną się na usta. Ja cię kręcę! W końcu wchodzimy na kościerzyński rynek i oddajemy nasze karty. 21godzin 56minut. Jesteśmy Harpaganami! Udało się! A teraz szybkie pakowanie i do domu! Kuśtykamy i człapiemy do szkoły, skądtaksówką podjeżdżamy na dworzec PKS. Potem jest już tylko spanie w autobusie do Gdańskai podróż do Tczewa. Czeka tam na nas mój tata, który na widok naszych nieporadnych ruchówwybucha śmiechem. Nie dziwię mu się. Czuję się jakbym miała co najmniej sześćdziesiąt latwięcej. A potem tylko kolacja, myć i spać. A rano budzę się jak nowo narodzona! I nareszcie wpełni zadowolona, że udało mi się zrobić Harpagana! 100 km plus niewątpliwy dodatek jest nasz! Iznalazłam się w tej trzynastce kobiet, które osiągnęły metę J Ania Piechowska więcej zdjęć http://rwm.org.pl/relacje/?&mode=galeria&id=2171&uid=1370 organizator http://www.harpagan.pl/rajd/